Uwielbiam jego miny. Odgadywać znaczenie spojrzeń. Dotyk szorstkich dłoni. Napychanie się jedzeniem niczym chomik.
Buch. Jeden, duży, głęboki. Czuję ten wypełniający mnie spokój w całym brzuchu, płucach. To dobre ćwiczenie na emisję głosu. Czuję całą siebie od środka. Drugi buch.
Słyszę niespokojne ptaki. Co one robią w środku miasta?
I trzeci, i czwarty.
Lubię spoglądać na wyświetlacz telefonu i wiedzieć, że czeka. Że nie napisze pierwszy, bo umowa była inna. To ja powinnam tym razem się odezwać.
Jeszcze jeden buch.
Oboje leżymy na drewnianej atrapie pomostu wciśniętej w centrum miasta nad sztucznym, brudnym zbiornikiem wodnym. Nie widzę go, ale czuję. Moja głowa swobodnie opadła na jego brzuch. A on tak spokojnie oddycha. Wdech, wydech, wdech, wydech.
Kolejne zaciągnięcie się, i jeszcze jedno, i jeszcze. Popiół spada na moje nogi.
Jest w mojej głowie, w moich dłoniach, we włosach. Otacza mnie ramionami. Mój osobisty schron.
Łyk zimnej kawy z kubka z reniferem.
Ogarniająca niepewność, przeklęta niewiedza. Niezdecydowanie.
Ostatni buch i pach. Został tylko popiół, brudny ustnik papierosa, niedopita kawa. I chłód w sercu.